Nie umiem się cieszyć sylwestrem. Noc 31 grudnia nieprzerwanie od kilku lat wyciąga ze mnie wszystkie negatywne emocje, a to dlatego, że nie lubię momentu przejścia z jednego etapu do drugiego. Nie jestem naiwna, żeby wierzyć, że za kilka godzin moje życie diametralnie się zmieni, ale jest to dzień, kiedy włącza mi się funkcja bogatego życia wewnętrznego i bierze mnie na różne przemyślenia, które normalnie zbywam. Pół biedy, gdybym rozmyślała nad ubiegłym rokiem, bo czasu nie cofnę i z przeszłością trzeba sobie podać rękę, ale myślę o tym, co mnie dopiero czeka, a to wzbudza lęk. Wiem, że 2016 będzie dla mnie bardzo ważny, przyniesie zmiany o które nie proszę, ale na które muszę się psychicznie przygotować, żeby móc stawić im czoła.
Wróćmy jeszcze do 2015. Myślę, że był to całkiem udany rok, który w gruncie rzeczy wiele mnie nauczył. Mam kilka rzeczy za które mogę być wdzięczna i to jest chyba największy przełom, bo każdy dotychczasowy rok był dla mnie mrugnięciem oka, nie potrafiłam wyodrębnić z niego poszczególnych lekcji. Jednak pisanie na blogu i robienie takich podsumowań ma sens, bo gdyby nie to, pewnie nigdy nie analizowałabym miesiąca po miesiącu, a co za tym stoi - nie dostrzegłabym realnych zmian. W ostatniej recenzji roku napisałam, że chcę odrzucić z diety mleko, jaja i ryby. Wyrzuciłam wszystkie produkty odzwierzęce i przeszłam na weganizm, co chyba mogę uznać za jedną z najlepszych decyzji w życiu. Staram się nie należeć do wege-terrorystów i nie stawiam siebie wyżej niż osoby jedzące mięso, ale lubię się tym chwalić, bo jest to dla mnie powód do dumy. Z tej racji mogliście na snapchacie obserwować serię
cooking with spierdox (copyrights 2016 carelen dull), gdzie uczyłam się na przykład gotować makaron. Nigdy wcześniej nie bywałam w kuchni, więc stwierdziłam, że zrobię z tego show.
W lutym wzięłam udział w konkursie na Bloga Roku, trochę serio, trochę dla żartów. Zawsze miło jest coś wygrać, ale miałam wtedy nieco ponad 600 obserwatorów i nie sądziłam, że ktokolwiek na mnie w ogóle zagłosuje. Z ciekawości, kto prowadzi, wchodzę na stronę po pierwszej aktualizacji rankingu, a tu bach, Carolyn Dolly na pierwszej stronie??? Poprosiłam o screeny osób, które wysłały smsa do jakiegoś skromnego kolażu, ale zaczęłam dostawać ich dziesiątki, w pierwszych dwóch dniach napływały naprawdę masowo. Może nie pojechałam do Warszawy i nie podziękowałam nie tylko Bogu, ale również Jezusowi cytując klasyka, ale widziałam blogi, które były w tym samym rankingu i byłam pod wrażeniem, ile osób może czytać coś tak niezręcznego i nieprofesjonalnego jak mój blog. A jednak czytają, więc i ja muszę się starać bardziej.
W międzyczasie zaczęłam dostawać listy od czytelników, które zawsze roztapiały moje serce. Wracałam ze szkoły, a w domu czekała na mnie mała paczuszka albo kolorowa koperta, niezależnie od wielkości, wszystkie przesyłki zawierały tonę ciepłych słów i dwie tony motywacji.
Marzec to przede wszystkim giełda minerałów na którą czekałam 3 miesiące i home stay. O moim nocowaniu Japonek możecie przeczytać długi post
tutaj. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie, niestety kontakt z dziewczynami urwał się zaraz po ich wyjeździe, więc pozostały mi tylko wspomnienia i opakowania po słodyczach, które wrzuciłam do pudła z pamiątkami.
Kwiecień chyba przespałam, aczkolwiek z tego, co mówi archiwum bloga miałam próby na zakończenie maturzystów. Musiałam to wyprzeć z pamięci, nie powiem o tym nic więcej. O, wiem, robiłam pierwszą wegańską wielkanoc w kwietniu, więc piekłam pasztet, babkę, ciasto marchewkowe, zrobiłam nawet pastę bezjajeczną (którą kocham duuuh) i malowałam styropianowe jajka, słowem: szaleństwo.
W maju skończyłam 18 lat, co jest fajne i niefajne jednocześnie, ale nad moją młodością dzisiaj nie płaczemy. W końcu dostałam aparat! To wielki moment w historii bloga, bo w końcu mogłam się usamodzielnić i robić zdjęcia, kiedy tylko chcę i czemu chcę, nie musiałam nikogo prosić i umawiać się na godziny. Agnieszka kc i wiesz, jak mi bardzo pomagasz, ale własny aparat daje tyle możliwości, a zarazem władzy nad swoim blogiem! Poza tym stałam się naczelnym fotografem rodziny i tyle mnie widziano na zdjęciach,
so hello from the other side. Oprócz tego pojechałyśmy z Agnieszką na wycieczkę do Warszawy, 5 godzin w autobusie, żeby chwilę pospacerować i zjeść słynne burgery w Krowarzywa, ale i takie rzeczy trzeba robić w życiu, prawda?
Również w maju zostałam ambasadorką akcji DKMS, o której przeczytacie
tutaj. Byłam dumna, że mogę przez bloga promować walkę z białaczką. Jeśli mnie trochę czytacie, wiecie, że celuję wyżej niż bycie mało rozgarniętą szafiarką, dlatego ważne jest dla mnie, by ludzie widzieli w tym blogu coś więcej niż zdjęcia. Tak chyba jest, skoro zaraz w czerwcu dostałam propozycję zrecenzowania książki. KSIĄŻKI! Ktoś naprawdę liczy się z moją opinią na temat książki? Widocznie tak, bo w konkursie, gdzie do wygrania były dwie wzięło udział sporo osób (chciałam dla patosu napisać dokładną liczbę, ale Rafflecopter nie chce mi się uruchomić, więc no...)
W lipcu zrobiłam coś, co chciałam zrobić od dawna, a mianowicie złamałam klątwę fioletowych włosów i postawiłam na zielone. Jakoś tak nigdy nie byłam przekonana co do tego, jak będę w nich wyglądać, a okazało się, że całkiem dobrze i z chęcią wróciłabym do tego koloru. Ponadto zaliczyłam kolejne miasto, bo pojechałam na wycieczkę do Krakowa. Tym razem na 2 dni, bo miałam nocleg po znajomości (sugestywny ruch brwi). W sierpniu jedynie kontynuowałam wycieczki, tym razem rodzinnie, w Bratysławie i Wiedniu. Wszystko oczywiście jest udokumentowane i znajdziecie pod tagiem
photo diary.
We wrześniu czas wracać do szkoły i mniej-więcej od tego czasu zaczęłam oszukiwać samą siebie, że przygotowuję się do matury, ale do dnia dzisiejszego zrobiłam tyle, co kot napłakał i można zamawiać msze w intencji mojego egzaminu. Przez to wrzesień i 3/4 października to jakiś somnambuliczny taniec. Budzę się dopiero w okolicach halloween, bo to mój czas w roku, dlatego cieszę się, że mogłam spędzić go w klimatycznym zamku w Mosznej. Listopad to miesiąc, kiedy w końcu opublikowałam zapowiadany chyba od 10 lat room tour, który został odebrany bardzo pozytywnie i wciąż pozostaje jednym z popularniejszych postów na blogu. Morał z tego taki, że trzeba dostosowywać się do potrzeb odbiorców.
Pozostaje tylko wspomnieć o grudniu, w którym dalej siedzę pisząc ten post. Właściwie to albo byłam zajęta przygotowaniami do świąt i akcją umyj okna dla Jezusa, albo uwijałam się przed końcem semestru, ale poza tym wydarzyło się coś bardzo ważnego dla mnie i tego całego bycia na blogu. A mianowicie - zarobiłam swoje pierwsze pieniądze na blogu! Chwalę się, a i owszem, bo kiedy mówisz komuś o blogu jako o swojej pasji, zaraz dostajesz pytanie: co z tego masz? No i przez cały czas trochę z żalem mówiłam, że tylko satysfakcję i jakieś chińskie ubrania, a tu proszę, teraz mogę mówić o robieniu prawdziwych interesów. Tylko żartuję, raz się trafiło ślepej kurze ziarno.
Jeśli chodzi o moje postanowienia, tym razem ich nie mam. Nie wiem, nawet się nad nimi nie zastanawiałam. Jeśli miałabym z marszu coś wymienić to: zdanie matury, dostanie się na jakieś sensowne studia (i żeby to nie wyglądało jak bieganie nago po akademiku w the sims 2) , zgłębienie tajników makijażu, więcej mówienia do kamery, więcej książek, więcej filmów, regularne prowadzenie dziennika, częstsze zmiany mood boardów, zielona herbata co najmniej 2 razy dziennie, wypróbowanie nowych wegańskich przepisów, uzupełnianie na bieżąco kalendarza, dziwny kolor włosów, zrealizowanie drogiego ubraniowego życzenia, last but not least: dożyć koncertu Justina Biebera w Krakowie.
Żeby nie było tak egocentrycznie, muszę dorzucić jakieś życzonka noworoczne, bo tak trzeba. Trochę nad tym myślałam, ale właściwie nic twórczego nie przychodziło mi do głowy. Ostatnio oglądałam jakiś dokument podróżniczy. Pokazywano Kambodżę i naiwnych turystów, którzy płacili za wypuszczenie ptaków z klatki. Miał być to buddyjski rytuał symbolizujący oczyszczenie z grzechów. Klienci odchodzili zadowoleni, może było im nawet lżej na duszy. Tymczasem ptaki miały połamane skrzydła, odlatywały tylko na kilkanaście kroków, żeby zaraz wrócić do klatki. Nie chcę, żebyś Ty, drogi czytelniku był jakąkolwiek stroną tego procederu. Nie ptakiem, który nie potrafi wyrwać się od tego, co go ogranicza, bo wiem, że możesz naprawdę dużo, jeśli pokonasz kilka trudności. Nie naiwnym klientem, który przyjmuje bez refleksji wszystko, co dają mu ludzie, w rezultacie nieświadomie płaci za czyjeś cierpienie. Jeśli już jesteś pionkiem, sam zadecyduj o swojej pozycji. Na samym końcu proszę Cię, bo trudno to nazwać życzeniem, byś nigdy nie wzbogacił się na czyimś cierpieniu, pewnego dnia zapłacisz cenę dwa razy większą.
Pisała dla Was Carolyn Dolly, spóźnione dziecko beat generation. Szczęśliwego nowego roku!

